Pewnie kojarzysz te dziewczyny w szkole, które były wszędzie i zawsze na
pierwszym planie? Brały udział we wszystkich apelach, śpiewały, tańczyły, dobrze się uczyły, brały udział we wszystkich możliwych konkursach szkolnych, a na dodatek brały aktywny udział w zajęciach
sportowych. Można je znienawidzić, co nie? No… to właśnie byłam ja.
I wydaje się, że wszystko przychodzi takim osobom z łatwością, ale nic bardziej mylnego. Te lata wychodzenia ze swojej strefy komfortu wystawiania się na opinie innych – mniej lub bardziej przychylne
treningi, po których, po godzinnych bieganinach w górę i dół schodów, zastanawiałam się, czy uda mi się dojść do przystanku. Termin narzuconych przez samą siebie obowiązków, które trzeba przeplatać z
wysokim poziomem kortyzolu, a poprzeczka narzucona przez innych: „Sylwia zawsze da radę, nie zawodzi”… Nauczyły mnie, jak radzić sobie z wywieraną na mnie presją, ale też jak kamuflować swój dyskomfort, kiedy nie potrafiłam sobie poradzić w jakiejś sytuacji. Jak z tego wybrnąć?
Trzeba improwizować. Najlepiej zrobić z siebie klauna.
I wtedy przyszedł kolejny projekt…
Pierwsza możliwość wyjazdu za granicę. O kurczę! Przecież nie mogę tego ominąć! Pierwszy projekt w szkole, dofinansowanie z Unii Europejskiej, jadą najlepsi… No przecież muszę! Był tylko mały problem: dwa hotele, które oferowały praktyki, miały pojedyncze miejsca. Super! Będę niezależna, odpowiedzialna sama za siebie… ale czy się dogadam?! Moje oceny z języka angielskiego wskazywały na bardzo dobry i dobry poziom języka obcego. No więc nadaję się, według kryteriów – spełniam oczekiwania. Jednak tylko ja wiedziałam, jak wyglądała moja nauka na sprawdziany – w gąszczu obowiązków przychodził czas sprawdzianu i była panika. Nauka do
pierwszej w nocy, tona materiału, przerobiona, zakuta i zapomniana.
Kartkówki nie wyglądały dużo lepiej. Byłam całkiem niezłym słuchaczem i mało kiedy opuszczałam zajęcia, więc coś tam kojarzyłam i na tą czwórkę wystarczyło. Niestety takie doświadczenia ze szkoły ma niemalże każdy.
Nie jestem tu wyjątkowa.
I właśnie to jest jeden z wielu punktów, który nas łączy i który był jednym z wielu powodów pojawienia się mojej bariery językowej.
Kiedy już siedziałam w samolocie z 15-stką innych uczestników dochodziło do mnie, że jest to przygoda, która zweryfikuje wszystko – zacznie jakiś nowy etap w moim życiu.
Ten wyjazd zmienił faktycznie wszystko! Ale o tym za chwilę…
Do teraz pamiętam mój strach, narastającą kulę w gardle, oblewające mnie zimne poty. Przyspieszone tętno, nadmierne analizowanie tego, co powiedziałam, a jak mogłam, lub czego nie powiedziałam, a chciałam. Mój wstyd przeżywałam w ciszy. Karmiłam się głosami: „Jak mogę być tak beznadziejna i nie móc wyrazić tego, co bym chciała? Jak mogę być taką
idiotką? Dlaczego wszystkich okłamuję? Przecież ocena, którą mam z angielskiego, nie jest w ogóle adekwatna do mojej wiedzy. Co, jeśli wszyscy się o tym dowiedzą? Zawiodę!”
Moje wyjście ze strefy komfortu i wystawienie się na pierwszy ogień zrobiły coś ciekawego. Moje ciało, zmysły i mózg potraktowały nową sytuację – moment adaptacji w obcym i niezrozumiałym otoczeniu – jako stan zagrożenia.
Niczym zwierzę wyostrzyłam się na nowe, analizowałam, szukałam podobieństw językowych, zastanawiałam się, czy potrafiłabym się zachować w kryzysowej sytuacji. Jak mogłabym poprosić o drogę? Gdzie pójdę, kiedy pociąg się spóźni? Nie było wtedy Google Translatora w telefonie 😉
Jedyna wiedza, z której mogłam skorzystać, to gruby słownik – pojedynczymi słówkami. Chwilę zajmie stworzenie z nich logicznego zdania.
Wieczory spędzaliśmy na integracji ze znajomymi w naszym ojczystym języku. Jednak stresujące dni nie zachęcały do wyjścia z akademika. Trzeba było zmiany, skoro miałam tam jeszcze spędzić kilka tygodni. Chciałam polubić się z tym miejscem.
Zdecydowałam, że nie będę czekać na idealny moment. Po prostu zaczęłam mówić. Czy było łatwo tej, ktora nauczona była, że powinna być we wszystkim najlepsza? Jak czkawka, odbijał się perfekcjonizm pielęgnowany przez lata. Czułam jednak, że idę w dobrym kierunku pomimo, że czasem popełniałam błędy, każde słowo było krokiem bliżej celu.
Zaczęłam znajdować sposoby na powolną adaptację i polubienie codzienności. Znalazłam czas na praktykę języka „po mojemu” – metodą prób i błędów.
W drodze do pracy był tradycyjny pub, który prowadził przesympatyczny człowiek. Kawa może nie smakowała tam najlepiej, ale dawał mi czas i szansę, abym zamówiła ją sama. I podając ją, zawsze z uśmiechem dodał jakiś krótki zwrot, który chciałam zapisać w swoim zeszycie.
Pomocnik kucharza też był super trenerem językowym. Sam mówił w trzech językach, więc wiedział, że każdy potrzebuje czasu, aby nauczyć się języka w swoim tempie. Dzięki temu cierpliwie i wytrwale powtarzał na głos wykonywane czynności – zaczęłam uczyć się jak dziecko.
Praktyka uważności, w którą wskoczyłam, spodobała mi się. Ten sposób rozpalił we mnie płomień chęci nauki. Niczym dwa krzemienie – strach i ekscytacja – rzuciły iskrę pasji do języka.
Ten czas w Alpha Hotel w Tienen w Belgii zmienił wszystko. Wracam do nich z uśmiechem na ustach. Te 3 tygodnie 15 lat temu zmieniły kompletnie moje podejście do języka. Wracając do domu, wiedziałam, że aby komunikować się swobodnie w języku obcym, muszę coś zmienić, i tę zmianę musiałam rozpocząć od sposobu mojej nauki. To był pierwszy krok do mojej językowej niezależności.
Na tym etapie mojej historii zostawię Cię z nutką nieprzewidywalności…
Jak potoczyła się moja językowa historia? Czy kolejny nadmiar obowiązków po powrocie do domu nie ostudził mojego zapału? Czy wyjechałam znowu?
O tym opowiem Ci następnym razem 🙂
Każdy z nas ma w sobie tę iskrę, która może rozpalić pasję do języka. Moja historia pokazuje, że strach i ekscytacja to tylko dwa kroki na drodze do osiągnięcia językowej niezależności.
A Ty? Jak wygląda Twoja językowa podróż?
Z chęcią poznam Twoją językową historię.
Cudownego dnia,
